Kiedy szukaliśmy miejsca na wakacje, mieliśmy raczej konkretne wymagania. Ciepło, dużo miejsc do zwiedzania, dużo panoramicznych widoków, dobre jedzenie i miejscowość z połączeniem autobusowym. Nie zamierzaliśmy wypożyczać auta – mój mężczyzna co prawda ma prawo jazdy, (a ja jestem w trakcie kursu) ale nie jeździ na co dzień, dlatego nie chcieliśmy dodatkowego stresu. To w końcu wakacje! Szybkie spojrzenie na wyloty z Berlina i decyzja podjęta – jedziemy na Korfu bez auta.
7 intensywnych dni, 95 wymaszerowanych kilometrów, 6 plaż i 9 miejscowości. Dodatkowo kilkanaście ukąszeń, rachunek za internet Albański i głowy pełne pięknych wspomnień. To nasz bilans wakacji.
Korfu bez auta- początek przygody
Ponieważ lubimy Berlin, wylot z tej stolicy wydawał nam się bardzo atrakcyjny – poza Korfu chcieliśmy spędzić kilka dni w Europejskiej stolicy. Ceny biletów również zachęciły nas do wybrania takiego rozwiązania, dlatego postanowiliśmy zacząć przygodę właśnie w Berlinie. Poniżej mała relacja z naszej podróży – lecieliśmy we 3: moja siostra, Gabriel i ja.
Corfu Town (Kerkyra): pierwszy dzień
Po wylądowaniu uderzyła nas fala gorąca. I wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że zapomnieliśmy nasmarować się kremami z filtrem – brawo my.
Dodatkowo 30-minutowa wędrówka do naszego apartamentu szybko nam uzmysłowiła, że kiepsko zagraliśmy to wejście. Po pierwsze, według pierwotnego pomysłu, nasz spacer do mieszkania miał być relaksujący i zapoznawczy. Nic trudnego – uwielbiamy chodzić. W praktyce gryzące słońce i brak chodników w drodze z lotniska bardzo utrudnił ten krajoznawczy marsz. Jeśli już zdarzały się chodniki, to były bardzo wąskie. Gdybyśmy mieli same plecaki, może nie byłoby problemu, ale Gabriel ciągnął naszą walizkę, której kółka odmówiły posłuszeństwa, kiedy 75 raz przejechał nią po żwirze. Przejeżdżające niewzruszenie samochody również nie ułatwiały sprawy. Może dla Greków absolutnie normalnym jest wpychanie się na ulicę między pędzące samochody, żeby przejść na drugą stronę. My nie byliśmy aż tak otwarci 🙂
Po tym ciężkim marszu zaczęliśmy powoli docierać do naszego mieszkania. Ilość samochodów zmniejszyła się, a idąc pod górkę naszym oczom ukazywały się piękne widoki budzącego się do nocnego życia Korfu.
Mieszkanie było bardzo przyzwoite, a najbardziej podobał nam się widok z balkonu, na którym codziennie jedliśmy oliwki, owsianki i kanapki z greckimi warzywami. Po tym drastycznym marszu wciągnęliśmy najpyszniejszą baklavę z cukierni pod domem (dosłownie pod domem, bo trzeba było zejść z górki hihi).
Wieczorem poszliśmy na zakupy, a następnie na grecką ucztę. I już zawsze smarowaliśmy się kremem!
Rovinia Beach i Liapades: drugi dzień
Po śniadanku ruszyliśmy w stronę portu, żeby złapać autobus. Z Corfu Town odjeżdżają GreenBusy – dojedziecie nimi do każdej większej miejscowości, a rozkłady znajdują się w internecie. Niestety, nie jeżdżą punktualnie, a kierowcy często nie mówią po angielsku. Najczęściej trzeba było machnąć ręką, żeby zasygnalizować chęć wejścia do autobusu, a w większej miejscowości kilka osób stało, bo po prostu nie było miejsc. W większości przypadków było tak, że to nie kierowca sprzedawał bilety, bo było ich dwóch. Jeden pan kierował, drugi sprzedawał.
Nasz autobus przyjechał z 20 minutowym opóźnieniem. Chcieliśmy dotrzeć na nieco mniej turystyczną Rovinia Beach, do której trzeba było iść około 30 minut. W życiu mam kilka fobii, ale odkąd jako mała dziewczynka byłam potrącona przez samochód, boję się chodzić poboczem, czy w ogóle zbliżać się do pędzących samochodów. Korfu skutecznie mnie z tej fobii wyleczyło, bo już w pierwszy dzień musieliśmy iść ulicą pełną ostrych zakrętów, żeby dotrzeć do naszej wymarzonej plaży. Na początku wzdrygałam się za każdym razem, kiedy mijał nas pędzący samochód. Na szczęście mój Gabriel prowadził nas najbezpieczniej jak się dało, przez co nasza widoczność była dobra, a ryzyko minimalne. Po 15 minutach dźwięków szurania opon o żwir, przyzwyczaiłam się do takiego stylu chodzenia.
Po dotarciu na plażę naszym oczom ukazała się najbardziej lazurowa woda, jaką kiedykolwiek widzieliśmy. Plaża jest kamienista, ale my takie wolimy – przynajmniej piasek nie dostaje się w dziwne miejsca. Woda była bardzo czysta i rześka, a wracając z plaży wstąpiliśmy do Shambala Bar, który oferował niesamowite widoki z basenu.
Po powtórnej kąpieli udaliśmy się na eksplorowanie wioski Liapades.
Najbardziej lubimy właśnie takie nieoczywiste miejsca, w których jest niewiele turystów, a mieszkańcy żyją swoim niespiesznym tempem. Takie właśnie było Liapades – klimatyczne, pełne krętych uliczek, wygrzewających się kotów i niebieskich okiennic.
Stara Forteca i Mon Repos:trzeci dzień
Po dość intensywnym drugim dniu, postanowiliśmy rozejrzeć się bardziej po naszej okolicy. Miasto Korfu jest bardzo klimatyczne, ma mocne wpływy weneckie, ale także bizantyjskie i brytyjskie, a ciasne uliczki i wszechobecny gwar dodają niesamowitego klimatu.
Stara Forteca to obiekt obronny – powstała podczas dominacji bizantyjskiej, a pod okupacją wenecką zmieniono strukturę, żeby lepiej bronić Korfu przed Turkami. Powstanie fortecy szacuje się na XIII wiek. Ciekawostką jest też to, że podczas II wojny światowej byli tu więzieni Żydzi, a później masowo transportowani do Auschwitz-Birkenau (które w tym roku odwiedziłam pierwszy raz…).
Wejście było płatne tylko dla mnie, bo studenci i uczniowie wchodzą za darmo. Starość, nie radość 🙂 I chociaż wspinaczka w pełnym słońcu nie należała do najłatwiejszych, to pocztówkowe widoki wynagrodziły ten chwilowy trud.
Po tej wycieczce udaliśmy się do Mon Repos – willi z XIX wieku, z malutkim muzeum archeologicznym, piękną panoramą i ogrodami, które w moim odczuciu były nieco zaniedbane. W Mon Repos urodził się książę FIlip, mąż królowej Elżbiety II, ale szybko opuścił pałacyk.
Na koniec poszliśmy na plażę Mon Repos, która nie mogła się równać z tą wczorajszą. Bardzo komercyjna, przepełniona, a woda nie była tak przezroczysta, przez co snorkeling był raczej utrudniony. Postanowiliśmy jednak zamówić po drinku i wypocząć na leżakach (koszt całego zestawu wyniósł nas 10 EUR).
Po plażingu wróciliśmy do miasta do greckiej tawerny.
Codziennie jedliśmy kolacje w Corfu Town, w różnych miejscach i poznawaliśmy kuchnię grecką. Można to nazwać koszmarem dietetyka, ponieważ wszystko pływało w oliwie, było mocno smażone lub zawierało w sobie tłusty ser, ewentualnie mięso. Ponieważ na wakacjach nie patrzę na kalorie, postanowiłam spróbować wszystkiego. Werdykt: mają najlepsze oliwki i najlepszą fetę, pozostanę jednak wierną fanką innych kuchni.
Sidari, Peroulades i Logas Beach:czwarty dzień
Tradycyjnie po śniadaniu poszliśmy na autobus, tradycyjnie też czekaliśmy. Chcieliśmy dostać się do Sidari – bardzo turystycznej miejscowości, żeby zobaczyć słynny Canal D’Amour. I właściwie tylko po to warto tam jechać, bo plaże są przeludnione, a w samej miejscowości nie ma tego greckiego klimatu. Jest za to dużo restauracji oferujących… English Breakfast, roi się także od angielskich i niemieckich turystów. Niemniej jednak warto było zobaczyć słynny Kanał Miłości.
Niestety dostałam migreny, więc musieliśmy poszukać schronienia w jakimkolwiek barze. Rozgrzane słońce tylko pogorszyło sprawę, a ja dostałam poważnych zaburzeń wzroku (norma w moich napadach). Gabriel rozpuścił mi tabletki, położyłam się na kanapie i modliłam, żebym tylko nie wymiotowała. Czasami zapominam, że powinnam bardziej się oszczędzać, bo przecież jestem przewlekle chora. Na szczęście szybka reakcja mojego niezawodnego duetu pomogła – po 30 minutach zaczęło mi przechodzić. Trochę odurzona kodeiną, trochę zła na zmarnowany czas, zarządziłam, że musimy iść dalej. No to poszliśmy!
Bardzo przyjemnym spacerkiem dotarliśmy do miejscowości Peroulades.
Wcześniej jednak Google Maps nas oszukało i przez 30 minut błądziliśmy po greckich zaroślach – byłam jeszcze niezbyt przytomna i nadal bałam się mdłości. Bilans ofiar: kilka zadrapań od kłujących roślin i zmarnowany czas.
Perlouades to wioska, przez którą trzeba przejechać, żeby dostać się do Logas Beach. Spacer z Sidari to ok. 40 minut. Wioska sprawia wrażenie opuszczonej, było dużo ruin i tak naprawdę nie było czego zwiedzać, nie było wąskich uliczek, gdzie moglibyśmy się zatracić.
Dostaliśmy się na przepiękną, piaszczystą Logas Beach, leżącą u podnóża majestatycznych klifów. Tutaj też nie było warunków do snorkelingu, bo fale były dość duże.
Panowało tam dość duże zacienienie, a żeby dostać się na mniej zaludnioną plażę trzeba było skręcić w prawo i przejść kawałek w wodzie. Było warto – byliśmy praktycznie sami.
Po kąpieli udaliśmy się do słynnego 7th Heaven Cafe. Widoki były nieziemskie…
Agios Georgios, Afionas i plaża Porto Timoni: piąty dzień
Następnego dnia postanowiliśmy eksplorować zachodnią część wyspy. Agios Georgios okazało się turystyczną, lecz spokojną miejscowością, którą z każdej strony otaczają klify. Plaże są piaszczyste i szerokie, ale celem naszej wycieczki była najpiękniejsza – podobno- plaża na Korfu, czyli Porto Timoni. Nasz trekking wiódł przez bardzo urokliwą wioskę Afionas, a po drodze zjedliśmy słone, serowe ciasto, z najpiękniejszym widokiem ever. To wszystko za 3 Euro, przy drodze, plotkując z miejscową sprzedawczynią.
Porto Timoni okazało się być dosyć wymagającym celem.
Droga wiodła z Afionas cały czas w dół, po skałkach, w pełnym słońcu. Tylko czasami mogliśmy schować się w cieniu drzew. Mijali nas turyści w klapkach japonkach, których szczerze podziwiałam za upór, a także turyści z dziećmi na plecach, albo materacami, które zasłaniały pole widzenia. My mieliśmy buty sportowe, a i tak walnęłam się w stópkę o wystający kamień. Auć! Jeśli też będziecie wybierać się w okolice Porto Timoni, to ubierzcie sportowe buty, czapkę z daszkiem i weźcie dużo wody! Pamiętajcie, że ścieżka jest wąska, stroma i wiedzie przy urwisku, więc jeśli macie lęk wysokości, to może ten trekking nie jest najlepszym pomysłem.
Porto Timoni okazało się być rzeczywiście piękne. Tworzą je dwie plaże: jedna większa, druga mniejsza. Nie ma tu wygodnego miejsca na leżakowanie – musieliśmy usadowić się na ostrych skałach, bo wszystkie miejsca leżące były zajęte. Woda była idealna do snorkelingu – krystalicznie czysta, rześka, otoczona majestatycznymi klifami.
Wypoczynek nie trwał zbyt długo, bo nie mieliśmy za dużo czasu do autobusu, a czekała nas jeszcze ostra wspinaczka po skałkach, w pełnym słońcu i z zaledwie kilkoma łykami wody. Planowaliśmy jeszcze obiad w wiosce Afionas, a później godzinny marsz przez kręte, ruchliwe ulice do Agios Georgios.
Powrót na górę, o dziwo, okazał się łatwiejszy niż schodzenie. Poszliśmy zjeść pyszną musakę w restauracji Anemos, którą mogę szczerze polecić – świetna obsługa, nieziemskie widoki z tarasu i dobre jedzenie. Pozbyłam się tam mojej drugiej fobii, czyli strachu przed osami. Kiedy byłam mała, podczas jednego spaceru zostałam użądlona przez 3 osy i od tamtej pory nie przepadam za tymi owadami. W tamtej restauracji dosłownie roiło się od os, ale przestałam się nimi przejmować. Długa ekspozycja na bodziec powoduje u mnie brak wrażliwości na ten bodziec 🙂 W każdym razie chciałam podzielić się z Wami świetnym patentem na te owady – pan kelner przyniósł pojemnik z podpaloną kawą i zadziałało! Ten manewr stosowaliśmy kilkukrotnie. Nie ma co truć się chemią, czy innymi odstraszaczami os – wystarczy Wam po prostu palona kawa. Działa, sprawdzone.
Wracając warto zahaczyć o Afionas.
To malownicza wioseczka z tym słynnym, greckim klimatem, niebieskimi okiennicami i słoneczną atmosferą. Z każdego miejsca widać prześwitujące morze i skały.
Po spędzeniu kilku chwil w tej uroczej wiosce, Gabriel włączył Google Maps i okazało się, że droga powrotna trwa… 15 minut, a nie godzinę, bo wiedzie przez pewien skrót. To już drugi raz, kiedy Mapsy nas zawiodły, chyba musimy wrócić do staroświeckiego wędrowania z drukowanymi mapami! Po powrocie do miasteczka poszliśmy tradycyjnie na kolację w Corfu Town.
Wyspa Vido: szósty dzień
Chciałabym napisać, że następnego dnia znowu obudziliśmy się wcześnie i eksplorowaliśmy zakątki Korfu. Ale niestety było inaczej, a to nie jest Instagram, żeby wszystko przedstawiać w złotych barwach.
Znowu dostałam migreny i nie mogłam zwlec się z łóżka. Leki nie zadziałały i musiałam ją po prostu przeleżeć. Kazałam siostrze i Gabrielowi iść na miasto. Ale nie chcieli wychodzić beze mnie, co bardziej mnie frustrowało niż sama migrena, bo czułam, że ich ograniczam. Ciężko mi czasem zaakceptować fakt, że moje zdrowie mi na coś nie pozwala.
Około 12:00 zwlekłam się otępiała z łóżka i zastałam ich oglądających Światła Wielkiego Miasta Chaplina w albańskiej telewizji. Plusem mojej migreny było obejrzenie naprawdę pięknego filmu 🙂
Ponieważ z dnia nie zostało nam wiele, siostra zaproponowała rejs na malutką wyspę Vidos, oddaloną zaledwie 10 minut od Korfu.
Podczas pierwszej wojny światowej wyspa Vido służyła jako wyspiarski szpital i kwarantanna dla chorych serbskich żołnierzy. Chorzy i prawie umierający, byli leczeni na wyspie, aby zapobiec epidemiom. Ze względu na niewielki obszar wyspy i jej skaliste podłoże, wkrótce konieczne stało się zakopanie zmarłych w morzu. Ponad 5.000 ludzi zostało pochowanych w morzu w pobliżu wyspy Vido, dlatego na wyspie znajdziecie serbskie mauzoleum.
Pomimo tej smutnej i mrocznej historii, wyspa jest bardzo urokliwa. Dysponuje całkiem ładną plażą, a kiedyś chciano przekształcić ją w rezerwat ptaków, więc sprowadzono tu bażanty, przepiórki i króliki. Potem projekt został porzucony, ale zwierzęta pozostały – nie zdziwcie się widząc dziwne ptaki na plaży.
Po miłym popołudniu na plaży i relaksie, udaliśmy się do miejscowej restauracji. Znowu zostaliśmy zaatakowani przez osy, ale plusem wypadu był piękny widok z tarasu. Wróciliśmy łódką do Corfu, chwilę odpoczęliśmy i wieczorem w ramach ukoronowania dnia, wybraliśmy się z Gabrielem na randkę, a siostrę zostawiliśmy z pudełkiem pizzy i książką w domu.
Kassiopi i plaża Kanoni: siódmy dzień
Ostatniego dnia wybraliśmy się na północną część wyspy – do malowniczego, turystycznego miasta Kanoni. Chociaż tutaj również pełno było knajp, restauracji i standów z dziwnymi pamiątkami na modłę Bałtyku, to miejscowość okazała się niezwykle urokliwa. Zwiedzanie zaczęliśmy od krótkiej wspinaczki na ruiny zamku, z których zobaczycie przepiękną panoramę. Zamek Kassiopi jest uważany za jeden z najbardziej imponujących zabytków architektonicznych na Wyspach Jońskich, niestety zabytek ten jest zaniedbany. Zastaliśmy niezabezpieczone ruiny bez żadnych informacji praktycznych ani historycznych. W każdym razie na pewno warto tam wejść – dla samego klimatu i widoków.
Po krótkiej przechadzce zeszliśmy na dół w stronę plaży Kanoni. Jeśli miałabym podsumować wyjazd to właśnie ta plaża oraz plaża Rovinia z pierwszego dnia znalazłyby się w ścisłej czołówce. Jedynym minusem tamtego dnia było to, że złapał nas internet albański przez włączony automatyczny wybór sieci, to znaczy mnie i moją siostrę i jesteśmy kilka stówek do tyłu.
To tutaj widzieliśmy najwięcej rybek, a woda miała okrutnie błękitny kolor. Rozłożyliśmy się na skałach i cieszyliśmy ostatnim dniem na Korfu. Po wylegiwaniu się na plaży, poszliśmy do restauracji na szybki obiad. Tutaj też zdarzyła nam się zabawna sytuacja, bo nikt z nas nie zorientował się, że po połączeniu z siecią albańską mamy przestawione godziny, więc po przybyciu na przystanek autobusowy musieliśmy czekać kolejną godzinę na transport.
Przybyliśmy dość późno do domu, ale postanowiliśmy iść w ostatni dzień – jakże inaczej – zdobyć miasto!
Garść informacji praktycznych i podsumowanie kosztów
- Będąc na Korfu koniecznie zaopatrzcie się w spray na komary
- Jeśli tak jak my, nie będziecie mieć samochodu, to bardzo polecamy Corfu Town jako bazę wypadową. Miasto nie jest specjalnie duże, a sieć autobusów jest OK – trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość. Tutaj znajdziecie połączenia https://greenbuses.gr/routes-en. Średni koszt przejazdu dla jednej osoby w jedną stronę to ok. 2 EUR, ale zależy od celu podróży. Nie jest idealnie, ale autobusy kursują w każdy większy zakątek wyspy i nigdy nie było tak, że w ogóle nie mogliśmy pojechać.
- Z lotniska polecamy wziąć jednak taksówkę, gdyż nie ma tam za bardzo chodników i targanie walizki jest słabe. My płaciliśmy ok. 18 EUR za taxi na lotnisko.
- Spaliśmy w mieszkaniu rezerwowanym na AirBnB, co gorąco polecamy – mogliśmy jeść śniadania na pięknym balkonie. Chętnym podeślę link do mieszkania, które wynajmowaliśmy,
Koszta:
- Nocleg 7 dni dla 3 osób: 2649 PLN
- Przelot EasyJet Berlin Schoenefeld – Korfu oraz Korfu – Berlin z 1 bagażem 20 kg: 1800 PLN
- Transfery okołolotniskowe dla 3 osób – 450 PLN
Całość tzw. kosztów twardych na 1 osobę: 1 633 PLN. Do tego trzeba doliczyć średnio 4 EUR dziennie na bilety, jeśli zamierzacie podróżować busami.
Oczywiście można było to zrobić taniej – mogliśmy wynająć pokoje, albo B&B, ale cenimy też komfort i z założenia nie miały to być niskobudżetowe wakacje. Jeżeli chodzi o ceny żywności, to spokojnie można liczyć 50 EUR na osobę na dzień, włączając kawy na mieście, czy wieczorne wyjścia do restauracji.
Bardzo ciekawa relacja . Wspaniałe wakacje. Podziwiam zdolności organizacyjne. Pobyt w stylu jakim też lubię 🙂
Hej, mogę link do airbnb? 🙂 Planuje wybrać się w tym roku! :d
Z komarami najgorzej w nocy, bez moskitiery robi się nieciekawie.